Tego dnia dostawaliśmy małpiego rozumu. Dosłownie dziczeliśmy. Co roku. To było lepsze niż Gwiazdka, lepsze niż Dzień dziecka. Cały rok czekaliśmy na pierwszy dzień wakacji.
Znacie to uczucie. Lżej na sercu robiło się już po zakończeniu roku. Wracałeś do domu i widziałeś, że to ostatni raz. Przynajmniej na jakiś czas. Powoli oswajałeś się z nową, lepszą rzeczywistością.
Któregoś roku rodzice dali mi skarbonkę. – Będziesz oszczędzał pieniądze na wakacje – powiedzieli. To było 1 września. W najgorszym dniu życia dostałem coś, co wiąże się z niewydawaniem pieniędzy. Gorzej być nie mogło. Ale odkładałem jakieś pieniądze. Wiecie, to były czasy, kiedy oranżada, chipsy i lody nie kosztowały majątku. A gry na Pegazusa wymieniało się na bazarze u „Ruska” za pięć złotych.

Przyszedł dzień, na który czekałem 10 miesięcy. Nie dość, że mogłem cieszyć się wolnością, to jeszcze mogłem wydawać pieniądze na prawi i lewo. Ile zebrałem? Nie wiedziałem. Moi rodzice dobrze mnie znali, więc kupili mi skarbonkę bez tych debilnych zatyczek od dołu. Doskonale wiedzieli, że wyciągałbym kasę.
Przyjechaliśmy ze szkoły. Zdjąłem białą koszulę, kretyńskie spodnie w kant i założyłem coś bardziej przyzwoitego. Gdybym mógł, to chodziłbym w hawajskich koszulach. Na skarbonce wyładowałem swoje szkolne frustracje. Rozbicie jej o chodnik było prawdziwym katharsis. Posypały się pieniądze. Nie wiem, w której bylem klasie. Raczej głęboka podstawówka niż dojrzale gimnazjum. Powiedzmy trzecia-czwarta-piątą. Najwspanialsze dwa miesiące życia zacząłem z wypchanymi kieszeniami. Przez kilka miesięcy uzbierałem ponad 200 zł. 200 zł! Co to oznaczało, dla takiego gówniarza? Hedonizm i samozatracenie w czystej postaci. Oranżada, koleżanki, petardy.
Przekonani, że czasu jest mnóstwo, poważne, wakacyjne plany (zbudowanie nowej, lepszej niż w latach poprzednich bazy, nocne podchody, objechanie wszystkich opuszczonych i strasznych miejsc w okolicy, zagranie we wszystkie gry ze 168 in 1 na Pegazusa…) odkładaliśmy na później. Kilka czerwcowych dni traktowaliśmy jako rozbiegówkę. 1 lipca groził nam palcem, mówiąc „zaczęło się”. Wyjące syreny w Godzinę W mroziły nam krew w żyłach. To już nie przelewki, połowa wakacji minęła. – Lepiej uporządkuj swoje sprawy – upominało nas sumienie. Ostatni tydzień to agonia w czystej postaci. Ostateczny cios zawsze zadawał jeden z rodziców. – Chodź, pojedziemy kupić Ci zeszyty i książki. I ok, nowe książki i zaszyty działały motywująco. Składałem obietnicę, że tym razem będę o nie dbał i będę pisał starannie. Akurat. Po trzech dniach przychodziło otrzeźwienie.
– Wolałbym się już nigdy nie obudzić – mówiłem, kładąc się spać 31 sierpnia. Powtarzałem to co roku i na wszelki wypadek układałem się tak, jak kładzie się zmarłych w trumnach.
– Może listopad dobrze się ułoży, bo 1,2 i 11. Później Boże Narodzenie i ferie. Wiosna, jakieś rekolekcje. Zleci – pocieszaliśmy się z kumplami. – No i koniecznie musimy się pochorować. Może znów będzie jakaś epidemia grypy.
A jeśli powiesz, że „ja tam tęskniłem/am za szkołą”, wiedz, że Ci nie ufam. To nie jest normalne.
Do tego jeżdżenie rowerami przez cały dzień, owoce z sadów (na harynde) czy picie zimnych oranżad z pseudo GSowych sklepów w małych miastach i na wsiach. Aż wreszcie żniwa, wypady nad jezioro czy nad morzem.
A szkoła, tęskniło się za kilkoma osobami ;-) ale nigdy nie za obowiązkami.
O właśnie. Do szkoły chodziło sie tylko dla towarzystwa ;)
Ja też co roku reagowałam na początek (i koniec) wakacji w dokładnie taki sam sposób. W ostatnie dni sierpnia identycznie wmawiałam sobie, że przecież święta po drodze, tu jakieś ferie, tu weekend majowy… Damy radę! Teraz mam najdłuższe wakacje w żuciu (bo po maturze), ale w maju reagowałam tak samo. Chyba niezależnie od tego ile ma się lat, zakończenie roku szkolnego za każdym razem daje tyle samo radości i wywołuje u wszystkich podobne reakcje. :)
każdy miał swojego „Ruska” :)!
P.S. A ja tak serio serio tęskniłam za szkołą :)! spokojnie od 1989 mogłaby zgarniać wszystkie nagrody typu „The Masters of the Geeks” :) o kociokwiku przy wybieraniu nowych zeszytów i długopisów nawet nie wspomnę :)!
Przegrałaś w „pierwsze wrażenie” ;)
Mnie ogrom możliwości wyboru zeszytów, plecaków i długopisów zawsze przygnębiał. Nic dziwnego, że zawsze wybierałem czarne i szare – żałobne okładki ;)
buhhaaa „damy” w moim wieku to już – za przeproszeniem – leją parabolicznie na „pierwsze wrażenie”:)
ba jak też wybierałam „żałobne” okładki …. ale nie używałam takiego „epitetu” :)….nazywałam je „wyrafinowanymi”, bo bojkotowałam te wszystkie róże-sróże i psychodeliczne kuce na okładkach :)! …ach ….ten wspomnień czar :)
Ja zaczęłam wczoraj wakacje, ale muszę ze smutkiem stwierdzić, że nie czuję ich. Dzień jak co dzień, tylko na budzik nie trzeba wstawać.
„Dzień jak co dzień, tylko na budzik nie trzeba wstawać.” No i właśnie to TYLKO najbardziej boli. Chociaż pamiętam, że w wakacje wcześnie wstawałem, bo szkoda mi było dnia ;)
Zdarzało mi się wstawać o 4 rano, bo nie było rodziców, a samo się przeciez nie naexpi
Rodzice mówią, że potrafiłem ich obudzić wysypaniem klocków lego o podobnej, nieludzkiej porze. Chociaż może to o inne klocki chodziło…
O taaak… Zresztą dzięki pracy w edukacji, do dziś mam co świętować. Idę wtedy do biblioteki, biorę kupkę kryminałów i popylam z nimi do baru plażowego, gdzie zamawiam picie i siedzę zaczytana, dopóki zmrok nie przesłoni mi liter.