Turbo Kid jest tym, czym Kick Ass nigdy nie był. To dobra komedia o nastoletnim superbohaterze. W dodatku jest tym, czym niewiele filmów post-apo nigdy nie było – dobrym limem post-apo.
Z filami post-apo problem jest jeden. Z reguły są złe. I z reguły szystkie korzystają z podobnych wzorców. Z jakiejś przyczyny kończy się świat, wszyscy muszą sobie radzić i zaczynają bawić się w preppersów. Pojawia się grupa „tych złych”, którzy kontrolują, lub chcą kontrolować coś cennego. Niech to będzie woda, prąd albo internet. W Turbo Kidzie jest podobnie. Każdy musi jakoś sobie radzić, źli nie pozwalają swobodnie żyć, wody jak na lekarstwo. W dodatku historia jest ckliwa, bo główny bohater musi uratować dziewczynę, w której się zakochał. Ale to nadal dobry film.
Dlaczego nie polecieli na orłach?
Oglądając Walking Dead i inne post-aspo bzdury, zastanawiałem się, czy Rick i jego ekipa zwraca uwagę na poziom spalania ich samochodów. Bo wiadomo, że w takiej sytuacji benzyna jest raczej towarem deficytowym i prędzej, czy później się skończy. Zastanawiałem się, dlaczego nie jeżdżą na rowerach. Przecież są cichsze i nie wymagają paliwa. No właśnie. Tu przechodzimy do momentu, w którym Turbo Kid tak bardzo mi się spodobał. W Turbo Kid wszyscy jeżdżą na rowerach! Nawet ci źli. Jak można nie polubić takiego filmu, w którym pościgi mogłyby wyglądać, tak jak te w Mad Maxie, ale wyglądają jak te z osiedlowych podwórek?
Nie tylko dwa kółka
Klimatycznie filmowy jest bardzo blisko do Kung Fury. To dobry wehikuł czasu (film dzieje się w przyszłości, którą jest rok 1997) ze świetnym klimatem lat 80 i jeszcze lepszą muzyką. Ktoś może powiedzieć, że leje się tam za dużo krwi, bo tej faktycznie jest więcej niż np. w Kill Billu a poziom brutalności jest większy niż w Man Behind the Sun. Jednak czarny humor skutecznie zniweluje ewentualne odczucie zniesmaczenia……albo i nie.